Z prof. Andrzejem Zollem, prawnikiem, byłym prezesem Trybunału Konstytucyjnego oraz Rzecznikiem Praw Obywatelskich, rozmawia Krzysztof Łagojda.
2 kwietnia obchodziliśmy 25. rocznicę uchwalenia Konstytucji z 1997 roku. Ćwierć wieku to wystarczający czas, by pokusić się o podsumowanie. Czy obecną konstytucję należy zmienić, a może jedynie nad nią popracować i wprowadzić modyfikacje?
Jeżeli mamy mówić o zmianie konstytucji, to trzeba pamiętać, w jakich warunkach politycznych się obecnie znajdujemy. Dzisiaj wiemy o tym, że nawet jeśli doszłoby do zmiany władzy w najbliższych wyborach, to w Sejmie nie będzie możliwości do zmiany ustawy zasadniczej. Wynika to z faktu, że nie ma szans, by którakolwiek z sił politycznych osiągnęła większość dwóch trzecich. Musimy się z tym pogodzić i zdać sobie sprawę, że w najbliższym czasie konstytucja nie będzie zmieniona.
To mnie specjalnie nie martwi. W podstawowych sprawach, takich jak prawa człowieka czy ustrojowe założenia funkcjonowania państwa, nie widzę potrzeby jakiejś radykalnej zmiany. Są oczywiście zastrzeżenia, czy niektóre zapisy muszą być regulowane w konstytucji, na przykład związane z budżetem czy działalnością Narodowego Banku Polskiego. To są jednak sprawy, które mogą być rozstrzygane w ustawach. Najważniejsze sprawy dla człowieka, dla obywatela, dla dobrego funkcjonowania państwa są ujęte w mojej ocenie prawidłowo. Problem jest gdzie indziej: żeby ci, którzy sprawują władzę, przestrzegali jej zapisów. Zrobiliśmy już pewien krok do przodu. Konstytucja z 1997 roku była zmianą stanu komunistycznego. Wprowadzenie tak zwanej małej konstytucji w 1992 roku i zmiana spraw ustrojowych nie wpłynęły na fakt, że cała reszta pochodziła z 1952 roku, szczególnie jeśli chodzi o prawa człowieka. Dostęp obywatela do sądu nie był w ogóle regulowany. Rok 1997 na pewno stanowił olbrzymi skok naprzód w kwestii spraw ustrojowych czy ochrony praw człowieka, później to zostało dodatkowo wzmocnione wejściem Polski do Unii Europejskiej. Na pańskie pytanie odpowiedziałbym więc w ten sposób: nie myślmy teraz o zmianie konstytucji. Bardziej zastanawiałbym się nad tym, co zrobić, żeby to, co zostało naruszone w konstytucji w Polsce, naprawić.
Zastanawiam się, czy to jest praktyka ostatnich lat, że ta konstytucja jest łamana, czy jednak już wcześniej podobne sytuacje się nie zdarzały. Zwróćmy uwagę na służbę zdrowia. Według konstytucji ochrona zdrowia zdrowia jest dla wszystkich bezpłatna, ale dochodziło już wcześniej do takich praktyk, że te osoby, które prywatnie zapisywały się do lekarzy, potem na NFZ do tych samych lekarzy wchodziły bez kolejki. Wydaje mi się, że przestrzeganie konstytucji jest bolączką wszystkich rządów po upadku komunizmu.
Zgadzam się z panem, że są normy konstytucyjne. Są reguły i są zasady. Jest zapis mówiący o bezpłatnym dostępie do systemu ochrony zdrowia, to jest zasada. Każdy ma również prawo do pracy, ma prawo do bezpłatnej nauki – to są pewne zasady. To jest pewien postulat zawarty w konstytucji, który nakazuje władzy dążenie do pełnego wypełnienia tej zasady. Przypominam sobie, jak byłem Rzecznikiem Praw Obywatelskich. Za rządów Jerzego Buzka wprowadzono kasy chorych. To zaczęło bardzo dobrze funkcjonować w całej Polsce, ale szczególnie w śląskim okręgu. Dostęp do lekarzy był na dobrym poziomie. Niestety, kiedy lewica wygrała wybory i powstał rząd Leszka Millera, zlikwidowano kasy chorych. Muszę powiedzieć, że zrobili bardzo duży błąd. Zresztą jako rzecznik protestowałem przeciwko takiej decyzji. To utrudniło zrealizowanie tej zasady, która jest zapisana w konstytucji.
Panie profesorze, jeśli chodzi o zmianę systemu wyborczego, mamy obecnie system proporcjonalny. Konstytucja stanowi, że wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i odbywają się w głosowaniu tajnym, ale co najważniejsze, w tym kontekście są one proporcjonalne. Pytanie zatem, czy gdyby idea jednomandatowych okręgów wyborczych na nowo z siłą powróciła do debaty publicznej w Polsce, to czy wprowadzenie systemu większościowego byłoby możliwe w Polsce przy obecnej konstytucji.
Nie mam tutaj żadnych wątpliwości. Można oczywiście opowiadać się za zmianą systemu. Partia rządząca wspomina nawet o zmianach okręgów wyborczych, ich zwiększeniu. Nie zmienia to jednak faktu, że bez zmiany konstytucji tego zrobić nie można. Konstytucja bardzo wyraźnie rozdzieliła system wyborów do Sejmu i do Senatu. W Senacie mamy system większościowy i tego nie zmienimy. To samo dotyczy systemu wyborów do Sejmu. Ten proporcjonalny system musi pozostać, jeśli chcemy działać zgodnie z literą konstytucji. Cała dyskusja o tym jest denerwująca z tego względu, że zakłada się poszukiwanie drogi do jej obejścia. Już kilkukrotnie w ostatnich latach ta konstytucja została pominięta w bardziej jawnym lub niejawnym stopniu. Nie mam więc tutaj żadnych wątpliwości, że proporcjonalny system musi na razie pozostać, jeśli nie chcemy obchodzić konstytucji.
Mamy też zapis dotyczący pięcioprocentowego progu w wyborach. Tutaj również, tak jak w przypadku ordynacji, pojawiają się głosy, że ten próg odbiera obywatelom podstawowe prawa zapisane w konstytucji. Problem progu wyborczego pojawia się w innych państwach, na przykład w Niemczech, gdzie ten próg został w ogóle zapoczątkowany jeszcze w Republice Weimarskiej. Ostatnio tamtejszy Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że nie ma żadnej sprzeczności z ich konstytucją, i pozostawił ten próg niezmieniony. Czy pan podziela ten pogląd?
Tutaj trzeba dwie rzeczy oddzielić. Po pierwsze sprawa, czy próg wyborczy jest zgodny z konstytucją. Otóż konstytucja nie reguluje tej sprawy i odsyła do ustawy. Wobec tego powiedziałbym, że nie ma tutaj sprzeczności z konstytucją i zmiana progu byłaby jak najbardziej możliwa z zastrzeżeniem podniesienia tego progu. Gdyby planowano podniesienie progu do 10%, wówczas miałbym poważne wątpliwości, czy byłoby to konstytucyjne, bo w takim przypadku bardzo duża grupa osób i partii byłaby pozbawiona możliwości reprezentacji w parlamencie. Przypominam, że w sprawach koalicji próg jest wyższy – wynosi 8%. Pamiętam wybory z 1993 roku, wtedy byłem przewodniczącym komisji wyborczej i pojawił się taki problem. Startowała wówczas w tych wyborach koalicja Ojczyzna, która osiągnęła trochę ponad 7% i ostatecznie do Sejmu nie weszła. Ja bym te 5% zostawił. W 1991 roku progu nie było i mieliśmy bardzo poważny problem, dlatego że rozbieżność poglądów tych 460 posłów była olbrzymia i bardzo trudno było stworzyć większość rządzącą. Było wiele partii i partyjek typu Małe Piwo, Duże Piwo, które zostały utworzone w celach humorystycznych. To niezwykle utrudniało prace rządu, przeszkadzało w utrzymaniu jakiegoś konsekwentnego kierunku politycznego. Dlatego to ograniczenie ma swoją wartość, którą należy zachować. Tutaj oczywiście jest istotny problem sposobu obliczania mandatów metodą d’Hondta. Partie czy komitety, które nie przekroczą progu, wzmacniają zdobytymi przez siebie głosami mocniejsze partie. To jest słaba strona tego systemu. Nie widzę niestety innych rozwiązań.
Mamy również zapis w konstytucji dotyczący biernego prawa wyborczego, w którym zostało stwierdzone, że każdy obywatel ma prawo kandydowania. Pomijając kwestie odpowiedniego wieku, są pewne ograniczenia, jak na przykład konieczność zbierania podpisów wraz z numerami PESEL.
Nie możemy z wyborów robić kabaretu. Na przykład w wyborach prezydenckich muszą startować osoby, które mają społeczne poparcie. W innym wypadku te wybory byłyby niepoważne. Proszę przypomnieć sobie pierwsze w zasadzie wolne wybory prezydenta z 1990 roku. Wówczas mieliśmy wziętych z powietrza kandydatów, którym udało się zebrać te 100 tysięcy. Myślę tutaj między innymi o panu Stanisławie Tymińskim, który kandydował i wszedł do drugiej rundy. Co było zaskoczeniem zresztą. Proszę jednak zwrócić uwagę, że bez tego progu mielibyśmy też innych, zupełnie niepoważnych kandydatów.
Fot. Wspólna Perspektywa 2/2022
Konstytucja gwarantuje każdemu bierne prawo wyborcze. Ordynacja proporcjonalna w praktyce uniemożliwia kandydowanie osobom, których aparat partyjny nie umieścił na listach. Czy to nie sprzeczność? Można powiedzieć, że bierne prawo wyborcze mają zatem podmioty umiejące zebrać w Polsce dziesiątki tysięcy podpisów i zarejestrować listy w całym kraju, a nie obywatel. Może stąd bierze się mała frekwencja? Skoro nie mogę kandydować, to dlaczego mam głosować?
Nie mogę odpowiedzieć twierdząco na pańskie wątpliwości, ponieważ byłoby bardzo niepraktyczne, gdyby każdy obywatel, który nie ma wsparcia jakiegoś środowiska, kandydował do parlamentu, był reprezentantem całego narodu. Ten system w Polsce jest oparty na innych zasadach, niż to było w I RP na przykład. Tam poseł był reprezentantem określonego kręgu, warstwy społecznej. W obecnym systemie jest inaczej. Poseł jest reprezentantem całego narodu. Pierwsze spotkanie Sejmu kontraktowego polegało na tym, że posłowie mieli się przedstawić. Po kolei występowali na trybunie i mówili: „Nazywam się tak i tak, jestem posłem z takiego czy innego okręgu”. Jedynym, który znał ten system, był prof. Adam Zieliński, późniejszy Rzecznik Praw Obywatelskich. On powiedział: „Jestem reprezentantem całego narodu”. To była właściwa odpowiedź. To nie może być człowiek, który nie ma żadnego poparcia. Dlatego ta liczba podpisów wskazuje na to, że to jest osoba, która jest znana w szerszym kręgu, znają jego osiągnięcia i działalność. Dlatego uważają, że jest to osoba, która może reprezentować wszystkich Polaków.
Jeżeli mówimy o progach, to chciałbym poruszyć kwestię referendum. Instytucja ta jest jedyną siłą czy instrumentem nacisku na władzę. A jednak tutaj także pojawia się pewna przeszkoda w postaci progu ważności referendum. Żeby parlament mógł ogłosić referendum z inicjatywy obywateli, potrzebne jest minimum 500 tysięcy podpisów. Mimo zebranych podpisów Sejm nie jest natomiast prawnie zobligowany do tego, żeby to referendum rozpisać. A nawet jeśli rozpisze referendum, to obowiązuje 50-procentowy próg frekwencji, którego uzyskanie jest konieczne do uznania wyników referendum za wiążące. Przypominam referendum na temat konstytucji z 1997 roku. Polacy decydowali wówczas, czy chcą zmiany konstytucji. Do urn poszło wtedy koło 43% uprawnionych obywateli. Referendum było ważne i wiążące, ale przy obecnych przepisach tak by nie było. Zastanawiam się, czy w przypadku referendum w Polsce te progi ważności są koniecznie i czy to musi być aż 50%. Problem dotyczy również wagi referendum dla Sejmu, bo nawet gdyby w referendum wzięło udział 99% obywateli, to ma ono i tak charakter jedynie opiniotwórczy. Nie wymusza zatem na parlamencie podjęcia jakichkolwiek działań czy rozwiązań danego problemu, o którym mowa w referendum. Niektórzy przez to twierdzą, że udział w nim jest bezcelowy.
Zgodziłbym się z panem, ale tylko co do potrzeby samego referendum na szczeblu centralnym. Referenda są przydatne i politycznie uzasadnione, jeżeli chodzi o poziom samorządowy. Pytanie, które tam jest postawione, dotyczy bezpośrednio obywateli zamieszkujących dany teren, na przykład czy odwołać burmistrza, czy wójta. W tych sprawach głos mieszkańców powinien mieć rozstrzygające znaczenie. Referendum ogólnonarodowe ma natomiast pewne zależności od kultury politycznej społeczeństwa. Ona jest dzisiaj w Polsce bardzo niska. Frekwencja, o której pan mówił, to nie jest problem tylko referendum, ale przede wszystkim wyborów. Na tym przykładzie widać, że ta kultura polityczna w Polsce jest jeszcze bardzo niska. Wynika to z tego, że trochę ponad 30 lat niepodległości to za krótki okres dla wykształcenia owej kultury politycznej. Jeżeli popatrzymy chociażby na Szwajcarię, tam to funkcjonuje zupełnie inaczej. Jeśli referendum jest wiążące pod względem frekwencji, władza jest wobec niego prawnie zobligowana. Bezpośrednia demokracja odgrywa w tym państwie bardzo istotną rolę. Odwołam się ponownie do swoich doświadczeń. Wybory 4 czerwca 1989 roku były tymi, które miały rozstrzygnąć o losie Polski na wiele pokoleń. To był plebiscyt, który miał przesądzić, jaka będzie Polska i w jakim ustroju będziemy funkcjonować. W tych wyborach wzięło udział 62% obywateli. Pozostałe 38% – można brutalnie powiedzieć – miało więc w nosie, co się stanie z naszym krajem, czy zostaniemy w bloku komunistycznym, czy coś w tej kwestii zmienimy. Dla jednej trzeciej obywateli było to nieważne. To był wówczas bardzo niepokojący sygnał. Sygnał mówiący, że musimy wiele poprawić w naszej kulturze politycznej. Muszę niestety też dodać, że te 30 lat zostało chyba zmarnowane.
W okresie, kiedy byłem Rzecznikiem Praw Obywatelskich, pojawił się pomysł premiera Buzka. Na dziesięciolecie odzyskania niepodległości w 1999 roku został rozpisany konkurs „Pro publico bono”. Nagradzane były organizacje obywatelskie, które wnosiły coś nowego, jeżeli chodzi o postawy obywatelskie. Chodziło o to, żeby sprawy obywatelskie były w rękach samych obywateli. To jest w naszej konstytucji dobrze zapisane. Przecież podstawową władzą według ustawy zasadniczej jest gmina. Czego nie może zrobić samorząd, przechodzi w ręce władzy centralnej. Jeżeli jednak samorząd jest do czegoś zdolny, nie tylko uprawniony – o uprawnieniu ma decydować zdolność – jeżeli samorząd jest zdolny, to powinien być uprawniony do rozstrzygania pewnych kwestii państwowych i społecznych. U nas jest to postawione na głowie. Coraz więcej rzeczy jest w rękach władzy centralnej. To jest wbrew konstytucji. Mam bardzo poważne zastrzeżenia do samej instytucji referendum na szczeblu centralnym.
Czy system finansowania partii politycznych, który mamy obecnie, jest według pana sprawiedliwy? Najwięksi dostają z tego tytułu około 20 milionów złotych każdego roku.
Nie mam zastrzeżeń przy stosowaniu tego systemu. Partie czy komitety wyborcze otrzymują subwencje z budżetu, jeśli przekroczą już 3%. Zatem ta granica jest niższa. Także słabsze ugrupowania polityczne otrzymują wsparcie ze strony budżetu państwa. Proszę zwrócić uwagę, że jeżeli nie będziemy mieli takiego finansowania, to jest to prosta droga do korupcji politycznej.
Jedni otrzymują około 20 milionów złotych rocznie, inni nie mają takiego wsparcia. Wszystko zależy od wyników wyborczych. Zastanawiam się, czy nie można było tego znieść, aby każdy mógł otrzymać równe dofinansowanie z budżetu państwa.
Wtedy doszłoby do sytuacji, że mielibyśmy małą partię, która ma 15 członków, i dostałaby takie samo finansowanie jak duża partia, która ma tysiące członków. Doszłoby do tego, że powstawałyby partie tylko po to, żeby dostać dofinansowanie ze Skarbu Państwa. To, że zeszliśmy poniżej pułapu 5%, jeżeli chodzi o finansowanie, jest wystarczające. Nie wprowadziłbym tutaj żadnych zmian.
Rozmawialiśmy o poziomie kultury politycznej w Polsce. Jak pan ocenia poziom samej debaty politycznej w naszym kraju? Odnoszę wrażenie, że to jest scena dwóch partii. Jak jedna coś powie czy ustanowi, to nawet jeśli pomysł jest trafny i rozsądny, druga musi być w opozycji.
Pana wrażenie jest w pełni uzasadnione. Nie mamy obecnie żadnej debaty. Jeżeli Sejm funkcjonuje w ten sposób, że program posiedzenia jest ustalony, a na dwie godziny przed ich zakończeniem wchodzi jakiś punkt, który musi być na szybko zatwierdzony, to jaka może być debata? Sejm przestał spełniać taką funkcję, jego praca jest przykładem fatalnej kultury politycznej. Tu decyduje o wszystkim władza. To jest obrażanie się jednej i drugiej strony, bo nie tylko jedna strona jest winna. Myślę, że od tego należałoby zacząć poprawę. Byłem w Trybunale Konstytucyjnym od grudnia 1989 roku z siedzibą w budynku sejmowym. W związku z tym mieliśmy okazję bywania na galerii i obserwacji pracy Sejmu kontraktowego. Muszę powiedzieć, że tam była wtedy debata. Pierwszy raz po okresie komunistycznym mogliśmy zobaczyć, na czym polega praca Sejmu. Byłem pod dużym wrażeniem tego niedoskonałego zbioru osób. Wiemy przecież, że Sejm kontraktowy nie został wybrany demokratycznie, ale praca nad projektami ustaw po jednej i po drugiej stronie była pełna zaangażowania. Podam tutaj przykład reformy Balcerowicza. Projekt 12 ustaw, które składają się na reformę, został wprowadzony na początku grudnia 1989 roku. Od 1 stycznia te ustawy obowiązywały. Dzień i noc 460 osób pracowało nad nimi. Posłowie zdawali sobie sprawę, że wokół tych reform rozgrywa się również sprawa przyszłości Polski. Z dawnego czy nowego nadania, oni w tamtym momencie okazali się patriotami. Od tamtego czasu bardzo nisko upadliśmy, jeśli chodzi o kulturę polityczną.
Zastanawiam się, czy niski poziom kultury politycznej nie wynika z ordynacji wyborczej. Promuje ona przecież wiernych kandydatów partii, a nie ludzi oddanych społeczeństwu. Skąd się to bierze? Chyba nie z naszych cech narodowych, mamy jedne z największych tradycji parlamentarnych w Europie. Oczywiście nie wolno zapominać o okresie 123 lat niewoli i przerwy. Następnie krótki, dwudziestoletni okres niepodległości naznaczony rządami o charakterze autorytarnym. II wojna światowa, która doszczętnie wyeliminowała polskie elity intelektualne i polityczne. Od upadku komunizmu minęło jednak już przecież ponad 30 lat. Karl Popper powiedział: „Ordynacja proporcjonalna odziera posła z osobistej odpowiedzialności. Czyni zeń maszynkę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka”. Ja z tym stwierdzeniem się zgadzam, a jakie jest pana zdanie?
Dobrze, że pan zwrócił uwagę na tę przerwę w naszym parlamentaryzmie. Okres przedwojenny również nie był zbyt reprezentatywny, jeżeli chodzi o te dobre tradycje. Oczywiście o okresie komunizmu nie ma co wspominać. Nie widzę korzeni ordynacji wyborczej w naszym kraju. Ordynacja okręgów jednomandatowych ma też swoje wady. Proszę zwrócić uwagę, że tutaj wybrana zostaje osoba, która może rzeczywiście w tym okręgu była najlepsza, ale to nie znaczy, że drugi nie ma podobnych lub lepszych kompetencji. Bardzo dużo zależy od tego, aby społeczeństwo było wyedukowane. Proszę zwrócić uwagę na Skandynawię lub Szwajcarię. To są państwa, które powinny być stawiane za wzór. Frekwencja wyborcza jest znacznie wyższa niż w Polsce. Duża część społeczeństwa poddaje się sposobowi rządzenia. Mówię tutaj o 30–40% obywateli, którzy są skamieniali, nie chodzą na wybory. Nic do nich nie dociera, nie widzą zagrożeń i nie interesują się sprawami naszego kraju. To wynika w głównej mierze z niewykształcenia tych osób. Swojego czasu byłem zwolennikiem przedmiotu wiedza o społeczeństwie, gdyby on był dobrze prowadzony, między innymi przez osoby, które mają pewne doświadczenie polityczne. Obecny przedmiot, czyli historia i teraźniejszość na podstawie tego głośnego podręcznika, to jest nieporozumienie. To w żaden sposób nie wychowuje społeczeństwa, młodych ludzi na obywateli naszego kraju. On ma jedynie ukierunkować elektorat danej partii. To rujnuje nasze społeczeństwo obywatelskie. Mam naprawdę duże uznanie do premiera Jerzego Buzka. To jest polityk, który absolutnie nie kierował się tym, czy go elektorat poprze, czy też nie. Te cztery wielkie reformy, które wprowadził, między innymi ochrona zdrowia, ubezpieczeń społecznych, to są wszystko jego reformy. Wiadomo było, gdy je wprowadzał, że nie będzie miał poparcia wyborców i że przegra następne wybory. To było oczywiste. Była jednak szansa, by reformy się utrzymały. Musimy mieć polityków, którzy nie będą patrzyli, jakie są słupki wyborcze. Nie będą kupowali posłów i dawali im coraz to wyższych stanowisk tylko po to, by ci głosowali na daną partię. To są błędy, które niestety utrwalają złe poczucie obywatelskości. Nad tym powinniśmy bardzo pracować.
Na koniec chciałbym poruszyć temat Trybunału Konstytucyjnego. Czy według pana Trybunał w Polsce jest nadal potrzeby?
Instytucja Trybunału Konstytucyjnego została wprowadzona do konstytucji w 1982 roku na wniosek Stronnictwa Demokratycznego. Sama ustawa o Trybunale została uchwalona później, bo dopiero w 1985 roku. Zaczął on funkcjonować 1 stycznia 1986 roku. Ja oczywiście wtedy mogłem jedynie obserwować ten twór, który miał bardzo mocno ograniczone kompetencje. Co ciekawe, nie ma jednak chyba orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z okresu 1986–1989, którego należy się wstydzić. Zostałem wybrany na funkcję jego sędziego w roku 1989, po wyborach czerwcowych. Miałem okazję obserwowania sędziów, którzy zostali wybrani w 1986 roku. Skład Trybunału był kiedyś dwunastoosobowy i połowa z nich kończyła kadencję po czterech latach. Sześciu sędziów bez żadnych zmian miało zostać wybranych przez nowy sejm kontraktowy. Doszło wtedy do porozumienia między większością PZPR a opozycją. Porozumienie polegało na tym, że skoro sześciu sędziów zostaje z dawnego nadania, to PZPR zrzeka się wprowadzenia nowych. Cała ta nowa szóstka miała pochodzić z opozycji. Dzisiaj niestety takie porozumienie między rządzącymi a opozycją jest niemożliwe. Nas było czworo jako osoby związane z Solidarnością, dwie pozostałe to kandydatury Stronnictwa Demokratycznego oraz Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. To funkcjonowało. Poza tym Trybunał w tamtej kadencji działał w sytuacji, w której nie było konstytucji z prawdziwego zdarzenia. Funkcjonowała ta stalinowska z 1952 roku, nie było norm, na których można byłoby oprzeć jakąkolwiek strukturę prawną. Jedynym naszym standardem był art. 1 mówiący o tym, że Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawa urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. To był zapis wprowadzony w grudniu 1989 roku i w zasadzie on dla nas stanowił wzorzec. To było dość niebezpieczne, ponieważ Trybunał miał wtedy bardzo dużą władzę. Musieliśmy się pilnować. Odnoszę wrażenie, że do 2015 roku o tej instytucji nie mówiono źle. Powiem więcej: sam autorytet konstytucji był wzmocniony przez Trybunał. Były oczywiście trudne wyroki, jak na przykład ten na temat aborcji w 1997 roku, ale wtedy to jednak było prawne, a nie polityczne rozstrzygnięcie. Dlatego wydaje mi się, że trudno w tamtym czasie wskazać jakiekolwiek potknięcia.
A dzisiaj?
Zupełnie świadomie Trybunał został upolityczniony. I to nie jest tylko grzech obecnej władzy. Bardzo poważnym grzechem, który dał pretekst dzisiejszym władzom, była ustawa z lipca 2015 roku. Platforma Obywatelska dopuściła zmianę polegającą na tym, że w tamtym czasie funkcjonujący Sejm mógł wybrać sędziów, którzy urzędowaliby po upływie kadencji Sejmu. Wtedy zajęto te miejsca, których obsadzenie powinno nastąpić podczas następnej kadencji. Trzech z pięciu sędziów zostało prawidłowo wybranych. Prezydent Andrzej Duda jednak złamał konstytucję, nie przyjmując od nich ślubowania. Ponownie to zrobił, kiedy na wybrane legalnie miejsca zostali powołani tak zwani dublerzy. To jest pierworodny grzech późniejszego funkcjonowania, jak ja to mówię, tak zwanego Trybunału Konstytucyjnego. Również wybór pani Przyłębskiej na prezesa Trybunału przez prezydenta odbył się z naruszeniem przepisów. Kandydaturę powinno zgłosić Zgromadzenie Ogólne sędziów Trybunału, a tak nie było.
Wracając jednak do pytania – instytucja Trybunału Konstytucyjnego wydaje mi się niezwykle potrzebna. Jest to ciało, które ma kontrolować władzę legislacyjną. W państwie demokratycznym nie można zupełnie zrezygnować z takiej kontroli. Sejm musi mieć świadomość pewnej granicy. Nawiązuję tutaj do art. 7: „Organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa”. W takim razie ktoś musi to stwierdzić, decydować, czy parlament nie przekroczył tych granic, czy miał podstawę prawną do takiego lub innego rozstrzygnięcia. To jest gwarancja, że prawo jest nad polityką, a nie na odwrót. Przekroczenie tych granic musi być kontrolowane i stwierdzane na podstawie konstytucji. W związku z tym ten organ jest potrzebny. Żeby jednak był on organem o takim charakterze, to wymogiem absolutnym jest jego niezależność, sędziowie muszą być niezawiśli. W obecnym kształcie taki Trybunał Konstytucyjny jest niepotrzebny, bo nie spełnia swojej podstawowej roli..
Wykup dostęp do wszystkich artykułów
Każdego tygodnia dołączają do nas nowi czytelnicy zainteresowani efektywnym funkcjonowaniem państwa. Bądź wśród nich.